Kolekcjoner emocji i smaków

Jako niespełna trzydziestolatek negocjował z Donaldem Trumpem, szukając miejsca na nową siedzibę dla stacji NBC.  Zauroczony Chicago, Nowym Jorkiem, a potem hiszpańską movidą, porzucił je dla Warsaw Financial Center. I został w kraju przodków, choć uwielbia Chorwację, a biznes widzi dziś w takich miejscach jak Sarajewo.

Gościem „Nieruchomości z górnej półki” jest John Banka, przewodniczący Urban Land Institute Poland, właściciel Project Partners International.

Grażyna Błaszczak, „Nieruchomości z górnej półki”: Rozmawiamy na przełomie roku, a to dobra okazja, by sobie przypomnieć wyjątkowe święta Bożego Narodzenia

John Banka, Project Partners International: Takie wyjątkowe święta zawsze kojarzą mi się z moją wspaniałą babcią w Chicago. Polką, która wyemigrowała do Stanów  Zjednoczonych. Wiesz, ona miała taki szczególny dar, że potrafiła połączyć w święta nie tylko całą rodzinę, ale także sąsiadów. Była niezwykłą kobietą.

Zawsze u babci zbierało się na kolację wigilijną dwadzieścia osób albo i więcej. Szliśmy razem na pasterkę, nocowaliśmy potem u babci i dopiero po dwóch dniach wracaliśmy z rodzicami do domu pod Chicago. To były naprawdę niezwykłe, magiczne chwile. Dlatego, gdy myślę o świętach, to mam w pamięci moją babcię. Tradycyjne potrawy wigilijne zawsze u nas były. Babcia chyba z tydzień musiała nie spać, żeby to wszystko przygotować. Była spoiwem całej rodziny.

Pamiętam też Boże Narodzenie nietypowe z powodu ataku zimy. Któregoś roku były tak ogromne śnieżyce, że tak wielkie i tętniące zawsze życiem miasto jak Chicago, zamieniło się w ciągu kilku godzin w małą, cichą wioskę zasypaną białym puchem. Paraliż totalny.

A najbardziej niezwykły Sylwester w Twoim życiu?

Było ich wiele. Do tej pory wspominam jednak, kiedy wyjechaliśmy z grupą znajomych pod Paryż, gdzie nad doliną Loary nocowaliśmy w starym zamku. Miejsce było wyjątkowe i wyjątkowy był pokój, ale niezwykła była też atmosfera. Zamiast śniegu mieliśmy bąbelki szampana. Tańczyliśmy, śpiewaliśmy, bawiliśmy się jak dzieci w chowanego w tym zamku.

Ten rok był dla Ciebie nietypowy zawodowo. Po kilkunastu latach porzuciłeś korporację.

Tak, za chwilę minie rok, odkąd odszedłem po 14 latach z Colliers International i założyłem swoją firmę. To był bardzo pracowity czas, wiele się wydarzyło. Branża też się zmieniła. Internet odgrywa coraz większą rolę, to tam biznes przenosi swoją aktywność. Liczy się mobilność.

Ostatnio też ludzie inaczej patrzą na rynek nieruchomości niż dotąd. Na świecie jest tyle niepokojów, tyle niepewności politycznej, gospodarczej, że szukają naprawdę bezpiecznych przystani. Wszyscy są podekscytowani tym, co dzieje się, ale z drugiej strony ich optymizm jest ograniczony. Żyjemy w bardzo ciekawych czasach, nauka szybko się rozwija, technologie pędzą, ale czyha też wiele niebezpieczeństw z tym związanych.

Czym zawodowo zajmowałeś się w tym roku, John? Gdzie prowadziłeś projekty?

Doradzałem przy projektach w Berlinie, w krajach bałtyckich, m.in. w Rydze, ale też w Sarajewie, Dubaju i oczywiście w Polsce.

Najciekawszy projekt?

Chyba ten w Sarajewie. Tam, w samym sercu miasta, jest taka nietypowa działka, poolimpijska, ze stadionem do hokeja i łyżwiarstwa. Niestety, obiekt bardzo ucierpiał w czasie ostatniej wojny, bo miasto było przez cztery lata oblężone. Nadal na podwórkach, w parkach widać mogiły. Historię tego miejsca po prostu się czuje. Ale miasto jest niezwykłe, a teren, który badaliśmy, jest pięknie położony. I dlatego jest inspirujący dla mojego klienta. To zamożny inwestor z Dubaju.

Co chciałby tam zrobić?

Projekt jest bardzo ambitny jak na skalę Sarajewa i Bośni, to wielkie przedsięwzięcie, wielofunkcyjny obiekt. Topowy produkt mieszkaniowo-biurowo-hotelowy, który ma mieć obok część sportową, gdyż chcą ją utrzymać lokalne władze. Chodzi o zagospodarowanie ośmiu hektarów w centrum miasta. Tylko niepewność polityczna powstrzymuje nieco inwestora.

A ten inwestor z Dubaju nie chciałby przyjść do Polski ze swoimi pieniędzmi i tu ulokować kapitał? Jest bezpieczniej niż w Sarajewie.

Tak, inwestorzy z Dubaju rozglądają się w Polsce za okazjami, ale tu nikt o nich specjalnie nie zabiega. Tam są zapraszani i to im składa się oferty. Tam jest też inne podejście: w Bośni naturalna jest wielokulturowość. Od lat muzułmanie żyją obok chrześcijan. To nie jest tak jak w Paryżu czy Londynie, gdzie było wiele fal emigracji, gdzie powstały osobne dzielnice emigrantów.

Niedawno zacząłeś też pracę dla LC Corp, dewelopera rodem z Wrocławia.

Jestem tam w nowej radzie nadzorczej spółki. To ciekawy okres dla tej firmy. Właścicielem nie jest już Leszek Czarnecki. Udziały mają w niej od niedawna głównie fundusze emerytalne i trwa tam restrukturyzacja. Spółka skupia się na budowaniu mieszkań w czterech największych miastach Polski, do tego ma naprawdę imponujący bank ziemi i szuka nowych możliwości na rynku nieruchomości mieszkaniowych i komercyjnych. Posiada też nietypowe biurowce na sprzedaż. Otwiera się ciekawy etap w rozwoju tej firmy.

Pochodzisz z Chicago, od 20 lat mieszkasz w Warszawie, do której zresztą trudno było Ci się przekonać. A gdzie jest dziś Twoje serce: w Warszawie czy Chicago?

Duopolis – to moja odpowiedź. Tak samo dobrze czuję się dziś na ulicach Chicago, jak i Warszawy. I tu, i tam jestem u siebie.  Kłopotliwa może być tylko różnica czasowa, gdy trzeba się szybko przestawić na lokalne warunki.

Słyszałam, że gdy przyjechałeś do Warszawy budować Warsaw Financial Center, chciałeś uciekać…

Prawie tak się stało. Trudno mi się było przyzwyczaić do tego wszystkiego…

Do czego?

Na przykład do tego, że w połowie lat 90. było tu w centrum chyba tylko pięć bankomatów. Kiedy już dotarłem do jednego, okazywało się, że jest popsuty, więc szukałem dalej. Wszystko było szare, ulice były słabo oświetlone, mało było restauracji, a w sercu miasta królował bazar.

Pamiętam, że byłem w szoku, gdy zobaczyłem z okna Marriotta, jak zimą ludzie pod blaszanymi budami robili zakupy na placu Defilad. A pogoda była wyjątkowo surowa, temperatury niskie. Przychodziły pytania: gdzie ja właściwie wylądowałem?

Ale zostałeś w Warszawie…

Bo miałem zadanie do wykonania – Warsaw Financial Center. Poza tym życie nie było tutaj wcale takie smutne. Spotykałem się z artystami, aktorami, muzykami. Kiedyś nawet spotkała mnie taka przygoda: zostałem bohaterem kolorowej prasy i to wcale nie branżowej. Zostałem przedstawiony jako tajemniczy amerykański architekt zainteresowany dawną gwiazdą telewizji. Byłem zaskoczony, gdy znajomi pokazali mi gazety, ale teraz się z tego śmiejemy. Fajna pamiątka starych czasów.

Rodzice byli Polakami, ale Ty urodziłeś się w Stanach. Jak Twoja rodzina trafiła do USA?

Stało się tak w efekcie zawieruchy wojennej. Mój ojciec, w czasie drugiej wojny światowej, został wzięty do niewoli przez Niemców w Janowie Lubelskim. Najpierw był więziony w Polsce, na zamku w Lublinie. Tam wielu jego współwięźniów zostało rozstrzelanych. Nikt nie wiedział, co będzie dalej.

Aż któregoś dnia zakwalifikowali ojca na roboty i wywieźli do Niemiec. Udało mu się po drodze w jakiś sposób zmienić pociągi i prawdopodobnie to uratowało mu życie, bo zamiast do dużego miasta – które były wtedy mocno bombardowane – trafił na wieś do dobrej niemieckiej rodziny. Tam nie działa mu się krzywda. Potem, gdy przyszło wyzwolenie, był kierowcą amerykańskiego generała, no i z Niemiec popłynął do Ameryki.

Po latach wrócił do Niemiec, a ty – z nim.  

To było niesamowite. Był 1981 rok. Przylecieliśmy do Polski, aby pojechać na mecz Polska – NRD, ale do Lipska, gdzie zresztą wygrali nasi. I przy okazji ojciec pojechał do tych niemieckich gospodarzy. Bez umawiania się, bez telefonów. Po prostu podjechaliśmy pod ten dom, który znajduje się blisko dawnej granicy NRD i RFN. Drzwi otworzyła starsza pani, która wtedy, gdy ojciec tam pracował, musiała być małą dziewczynką. Po kilku sekundach patrzenia na siebie, wypowiedziała: „to ty Johan?” i serdecznie się przywitali. Szkoda, że nie było wtedy smartfonów, nagrywałbym to na pewno. Bardzo wzruszające. Dopiero stamtąd, taksówką pojechaliśmy do Polski. Bo taksówki wtedy były bardzo tanie.

Podobno przyjechaliście na mecz…

Tak, mecz to był dobry pretekst.

Nie można było tak po prostu?

Wszyscy nas ostrzegali, aby nie lecieć bezpośrednio do Polski. Czasy były takie, że mówiło się, że lada chwila do Polski wejdą wojska radzieckie, że  bieda, że w sklepach pustki, że nie ma co jeść…

Bałeś się tych pierwszych odwiedzin Polski?

Nie, ale to była taka młodzieńcza naiwność. Myślałem sobie: „co ci Ruscy mogą nam zrobić, przecież jesteśmy Amerykanami…”.

A jednak miałeś nieprzyjemne przygody w Polsce w tamtych czasach.

To była podróż z Wiednia do Warszawy. Nie miałem wizy tranzytowej i zostałem zatrzymany – w niedzielę wieczorem – na dworcu w Katowicach. Byłem już wtedy bez złotówek, bo zostawiłem je na Wawelu. Ale znaleźli się ludzie, którzy mi pomogli. To było niesamowite, jak sceny w teatrze: nagle podszedł do mnie pasterz z Australii, emigrant polskiego pochodzenia, i dał mi kawałek kiełbasy. Za chwilę od młodego małżeństwa z Chicago, dostałem książkę Agathy Christie do poczytania. Potem podszedł ktoś inny i kupił mi herbatę. I wtedy miałem też spotkanie z ZOMO i z ich pałką, którą wkładali między żebra. Do tego te druty kolczaste na granicy, te ujadające psy… trudno mi było to zapomnieć. Nie mogłem się otrząsnąć.

I postanowiłeś, że do Polski więcej nie przyjedziesz.

Dokładnie tak. Miałem dość. Zostałem w USA i tam w Chicago zacząłem pracę  w urzędzie miasta, gdzie zajmowałem się inwestycjami. Zaczynałem od małych miejskich projektów. Potem byłem w  biurze architektury i planowania, gdzie wyzwania były już większe. Ale marzyła mi się praca w Nowym Jorku. Dlatego któregoś dnia wysłałem swoje CV – w odpowiedzi na ogłoszenie z nowojorskiego magistratu – i po pięciu dniach dostałem pozytywną odpowiedź. Zostałem tam urzędnikiem. Spakowałem się i wyjechałem niemal od razu. Matka płakała, pamiętam.

Ale Ciebie ciągnęło na Manhattan…

Oj tak, w ogóle fascynował mnie Nowy Jork. Tempo życia w tym mieście. Zresztą dzięki tamtej pracy poznałem młodego dewelopera Donalda Trumpa.

Tego Donalda Trumpa?

Tak, tego Trumpa. Zajmowałem się wtedy terenami w mieście, gdzie było wiele wolnych, poprzemysłowych działek. I okazało się, że jedna z nich należała do firmy Donalda Trumpa.  A ja potrzebowałem teren dla stacji NBC. Zadzwoniłem więc do firmy Trumpa i doszło do spotkania w Trump Tower: wielkie ego, wielkie ambicje, długie negocjacje, doskonałe wyczucie biznesowe i zaskakująca uprzejmość – tak bym to dziś podsumował. Niestety, burmistrz Nowego Jorku nie chciał się zgodzić na obniżenie podatku od projektu, więc współpraca została przerwana. Doświadczenia jednak pozostały.

Ale nie wykorzystałeś ich od razu w Polsce, tylko w Hiszpanii. Ciągnęło Cię do Europy…

Mam to chyba w DNA, że ta skala europejska mi odpowiada. Madryt, Barcelona i cała ta hiszpańska movida bardzo mi się podobały. Pamiętam, że gdy szedłem rano do pracy, Hiszpanie dopiero kończyli imprezy. Ale kontrakt się skończył i wróciłem do Chicago. Miałem tam młodą żonę, małe dziecko. Zrobiłem MBA na Uniwersytecie Northwestern, bo chciałem zostać w biznesie i zacząłem pracować w nieruchomościach. I wtedy dostałem ofertę pracy w Polsce…

W kraju, którego nie wspominałeś dobrze.

Tak, ale po kilkunastu latach te gorzkie doświadczenia stały się mniej bolesne. Do tego nie było już PRL, tylko nowa Polska z ogromnym potencjałem. Przyleciałem więc do Warszawy. Najpierw był projekt Goluba, czyli budowa Warsaw Financial Center, a potem kolejne wyzwania: m.in. Arthur Andersen, a następnie Colliers. No i poznałem moją drugą żonę, z którą jestem tu do dziś. Mamy dwoje dzieci.

Słyszałam, że jesteś bardzo niecierpliwy.

Bywam, ale pracuję nad tym, a przez lata wiele się nauczyłem.

Podobno jesteś też stanowczy, wręcz uparty – i w życiu, i w pracy?

Nie jestem uparty, tylko zdeterminowany, gdy dążę do celu. Ale jestem też otwarty na argumenty. Można mnie przekonać do zmiany zdania. Mam naturę filozofa, potrzebuję rozważań i argumentów.

Dzieciom też dajesz się przekonać?

A dlaczego nie? Mam troje dzieci. Najstarsza córka z pierwszego małżeństwa jest dorosła i mieszka w Nowym Jorku. Jest bardzo podobna do mnie: uwielbia książki, lubi gotować, podróżować, otaczać się sztuką. Jestem z niej bardzo dumny. Pracuje w domu aukcyjnym Christie’s w Rockefeller Center. Niedawno brała udział w aukcji, na której zostało sprzedane – za rekordową kwotę – dzieło Leonarda Da Vinci.

Mam też 15-letniego syna i 12-letnią córkę – tutaj w Polsce. Każde z moich dzieci jest inne. Są niesamowite.

Jak się dyskutuje z nastolatkiem?

Nie jest łatwo. Syn jest zbuntowany, ale bardzo inteligentny. Zadaje mi wiele pytań, kwestionuje porządek świata.

Najtrudniejsze pytanie od syna…?

Zapytał, dlaczego mieszkamy tu – w Polsce. Tłumaczyłem, że powinien się cieszyć, że może tu żyć, że to jego kraj. Jemu marzy się jednak Los Angeles.

A Ty zamiast zabrać syna do światowej stolicy rozrywki, wysłałeś go w głuszę, pozbawiając kontaktu ze światem… Jak mogłeś?

Ach, o tym obozie mówisz…Skąd to wiesz?

Tak, o obozie przetrwania w USA i wielkiej próbie.

To był taki obóz Navy SEALs dla nastolatków, program Outward Bound. Niesamowite doświadczenie. Chciałem synowi zmienić na chwilę realia, w jakich żyje na co dzień. Przez miesiąc nie miał telefonu. Zrobił 125 mil w ciągu 28 dni w puszczy w Minnesocie. Maszerowali, płynęli kanu, mieszkali w spartańskich warunkach. Mieli tylko to, co dźwigali na plecach. Syn przetrwał burze z piorunami w górach, nie dał się zjeść niedźwiedziowi i poradził sobie ze słabościami, ze strachem.

A Ty nie bałeś się o syna?

Bałem się. Czekałem nawet na telefon, ale dał radę. Jestem z niego dumny i zazdroszczę mu tej przygody.

Czemu nie spróbujesz sam?

Oj, żona na pewno by mnie samego nie puściła na tak długo.

Wiem, że celebrujesz posiłki, chciałbyś, aby rodzina, znajomi spędzali czas razem przy stole.  Ale w dzisiejszym świecie nie jest to łatwe…

To okropne, ten cały pośpiech… Jest kolacja, ludzie siedzą przy stole, a po kilku minutach każdy odchodzi ze swoim telefonem. Dlatego doceniam i szanuję tych, którzy jeszcze celebrują wspólne posiłki.

Mam szwagra, który jest Chorwatem. On też celebruje jedzenie. Uwielbiam tak spędzać czas – na planowaniu i przygotowaniu posiłków. Ale nie chodzi tylko o samo jedzenie. Chodzi też o ludzi, z którymi siadasz przy stole. To ważniejsze. Bo nie zapraszasz kogokolwiek. Trzeba mieć kogoś, z kim jest o czym porozmawiać.

Podobno kiedyś organizowałeś kluby dyskusyjne, gdzie debatowaliście ze znajomi o książkach.

O tak, to były fantastyczne spotkania. Niesamowita grupa przyjaciół, oczytana, ciekawie opowiadająca. Wybieraliśmy jakąś książkę, czytaliśmy ją wszyscy, a potem dzieliliśmy się wrażeniami. Tematyka była różna: od ocieplenia klimatu – po historię Rolling Stones. Niestety, nie ma już tych spotkań.

Dlaczego?

Bo nie ma ich kto organizować. Nie ma drużynowego, który by zrobił zbiórkę.

Wyzwanie na nowy rok?

Chciałbym się nauczyć jeździć na nartach, aby być w tym tak dobrym,  jak moja żona. Ona jak kozica skacze po stokach. A ja… ledwo nadążam za nią i marzę, żeby się tylko nie połamać.

Tego Ci życzę. Dziękuję za rozmowę.

 

(zdjęcia: archiwum rodzinne/ULI Poland)

CV:

John Banka – na rynku nieruchomości w Polsce działa od 1996 roku. Jest założycielem i prezesem firmy Project Partners International, świadczącej usługi doradztwa deweloperskiego i transakcyjnego dla inwestorów z Polski i regionu Europy Środkowo-Wschodniej.

Przed 2017 rokiem był przez 14 lat partnerem w Colliers International Poland. Brał udział w zamknięciu wielu transakcji na rynku nieruchomości w Polsce, o łącznej wartości ponad 1,3 mld euro.

Przed przyjazdem do Polski w 1995 roku pracował jako dyrektor projektów w Departamencie Rozwoju Gospodarczego Miasta Chicago i Public Development Corporation w Nowym Jorku.

John jest aktywnym członkiem Urban Land Institute (ULI), think tanku w dziedzinie zrównoważonego rozwoju miast, dobrej praktyki i odpowiedzialnego kształtowania ładu przestrzennego, członkiem European Urban Regeneration Council w ULI oraz przewodniczącym ULI Poland.