Ile znacie miast, w których prawdziwą trawę w sercu miasta imitują plastikowe trawniki? Wyobraźcie sobie piękne, stare kamienice, z rozrzeźbionymi elewacjami, z eleganckimi sklepami w parterach i upiększającą ich otoczenie trawę ze sztucznego tworzywa, z której chętnie korzystają psy.
Oglądałam właśnie jedno z najbardziej zamurowanych miast, w jakim byłam w ostatnim czasie. Może to trochę krzywdzące (znam wiele miast z samego betonu), ale to pozostawiło po sobie takie właśnie wrażenie. Pomijając oczywiście wspaniałą wyspę Małgorzaty w sercu miasta i niesamowity Lasek Miejski – oazy zieleni!
Żal… bo nie tak zapamiętałam to miasto z poprzedniej podróży. A tym razem, tuż po zachwycie nad starymi kamienicami, mostami i tzw. miejscami dla ludzi w mieście, górę nad innymi doznaniami wziął zmysł powonienia.
Plastikowe zaskoczenie
Gdy mówiłam znajomej, że przez tydzień będę chodzić wzdłuż i wszerz po Budapeszcie, by zobaczyć, jak są odnawianie stare kamienice, jak miasto łączy nowe ze starym, na co pozwala inwestorom, gdzie idzie na kompromisy, jak funkcjonują sieciówki a jak lokale niszowe w parterach budynków… od razu usłyszałam: brud na ulicach szybko cię zniechęci. Poczujesz go szczególnie mocno, gdy będzie gorąco.
Cóż, nie chciało mi się w to wierzyć. Przecież już tam byłam, znam miasto, brudu nie zapamiętałam, a oglądałam i plomby biurowe w sercu węgierskiej stolicy, i nowe budynki nieco dalej od centrum. Miło wspominałam Dunaj, który na bulwarach oferuje gościom to, co Wisła w Warszawie już dawno powinna.
A jednak… Już drugiego dnia pobytu poczułam, że nie tylko nie mam czym oddychać z dala od Dunaju. Złapałam się nawet na tym, że spacerując wąskimi uliczkami między kamienicami oddycham zbyt płytko – na wszelki wpadek, aby nie czuć zapachów.
Nie chodzi o spaliny, nie one były najgorsze. Są w każdym dużym mieście i duszą szczególnie mocno latem. Chodzi o brak tlenu, o bezruch powietrza, któremu towarzyszy przykry zapach: jakby stęchlizny, przetrzymywanych za długo w pomieszczeniu śmieci, kojarzący się z zaduchem na klatce schodowej starego bloku, w którym są zaniedbane zsypy na każdym piętrze. Tymczasem to był zapach ulicy.
Skąd się to bierze? Wyziewy wentylacyjne wyrzucające prosto w twarz przechodniów to, co schowane za murami. Pojemniki na śmieci uderzające gości w nosy od razu po otwarciu pięknych, starych drzwi w wiekowych bramach prowadzących na podwórza – studnie. Okienka piwniczne zionące smrodem. Zasikane chodniki ze śladami, które wyglądają, jak wycieki z klimatyzacji, ale w rzeczywistości to psy, jeden po drugim, zaznaczają dolne części elewacji i jej okolice. A mury chłoną…
Dlaczego tak jest w starej, pięknej części miasta? Uliczki często zabudowane są 3 – 6-piętrowymi budynkami, co najmniej sprzed kilkudziesięciu lat (coś, czego zawsze brakowało mi w Warszawie ze względu na jej historię). Tam po prostu nie dociera świeże powietrze. Na dodatek wokół powystawiane są wielkie pojemniki na śmieci. Jeśli nie ma ich przed samą bramą (bo czekają na odbiór nieczystości), to są tuż za nią, nie raz blisko skrzynek na listy, w przejściu do mieszkań. – No bo gdzie miałby stać..? – usłyszałam, gdy pytałam, czy ludzie tu wchodzą na bezdechu.
Szybko więc zachwyt nad elewacjami kamienic mija, a wejście na dziedziniec podwórza – po kilkunastu próbach odkrycia tego, co fascynujące w sercu starych zabudowań – przestaje pociągać.
Ulice, uliczki praktycznie są bez zieleni. Nie ma ani pasów, ani skrawków trawy, a drzew po pesztańskiej stronie jak na lekarstwo („zdarza się” – to najlepszy termin dla określenia obecności zieleni). Owszem, są nowe nasadzenia (z informacją, że trwa akcja sadzenia tysięcy drzew), ale jakby przysychają, szczególnie te w ogromnych donicach. Zamiast rozkwitać, dają zaledwie komunikat: tu powinna być zieleń. Skrawki trawy nie mają nawet prawa wystawać przy pniach drzew, bo albo dba o to betonowa kostka ułożona wokół, albo metalowe siatki.
Ile za mieszkanie?
Brak prawdziwej – żywej, czyli rosnącej – zieleni, nie przeszkadza we wzroście cen mieszkań w kamienicach. Odniosłam wrażenie, że tyle samo budynków z niesamowitymi elewacjami wymaga odnowienia, co jest w trakcie prac remontowych. Remont nie oznaczał jednak nowego paska zieleni przed budynkiem, ale na donicę z drzewkiem lub krzakiem można było liczyć. To oznaczało wersję ekskluzywną. Nie brakowało też ogłoszeń o sprzedaży starych mieszkań oraz o wynajmie lokali usługowych na parterach kamienic..
Podobno ceny mieszkań w Budapeszcie – podobnie jak w innych stolicach po sąsiedzku – są przewartościowane. Cena w ścisłym centrum opiewająca na trzy tysiące euro za mkw. nie dziwi (podczas gdy na prowincji mieszkania kosztują kilkaset euro za mkw. 700-900).
W centralnych dzielnicach Budapesztu, w starej kamienicy, za lokal po remoncie sprzedający chce dziś – na przykład za 76 mkw. – 1,5 mln zł. Z kolei lokum do gruntowego remontu, nieco dalej od śródmieścia, ale też w dobrej lokalizacji, mające 71 mkw. kosztuje 480 tys. zł. Może to być okazja, ale także problem. Natomiast na 53 mkw., na których znajdują się trzy pokoje, trzeba mieć 754 tys. zł (kilka minut spacerkiem od Dunaju).
Dla mnie podstawowy problem w najlepszych dzielnicach jest jeden: brak zieleni i czystego powietrza. Tzw. najlepszy adres bez tego nigdy nie będzie dobry do życia. A plastikowa trawa pod oknem – z założenia odpada. A może to kwestia przyzwyczajenia…?
(sierpień 2019 r.)