Uzależnieni od budowania i widoku …na Giewont

Gdy stawiali swój pierwszy dom, jeszcze nie byli sławni, choć to sam Jan Karpiel-Bułecka narysował ich werandę … na serwetce. Sława – nie tylko w branży budowlanej czy nieruchomości – przyszła dopiero po wybudowaniu drugiego domu. Do dziś są najbardziej znanym polsko-brytyjskim małżeństwem, które stawiało dom własnymi rękami pod Warszawą. Nie przekonali się jednak do Nadarzyna, bo … z okna nie widzą gór. Ale to w majówkę właśnie zaczęła się ich budowlana przygoda życia.

Gośćmi „Nieruchomości z górnej półki” są Marzena i Richard Mitan-Abel.

Grażyna Błaszczak, „Nieruchomości z górnej półki”: Pani Marzeno, pochodzi Pani z Zakopanego, prowadzi aptekę na Krupówkach. Mąż – rodowity Anglik –pracuje w szpitalu w Anglii. Jesteście w notorycznych rozjazdach. I nagle okazuje się, że nie macie nic lepszego do roboty niż praca na budowie, po dwanaście godzin dziennie. Brzmi to dziwnie…

Marzena Mitan-Abel: Oj, z tym budowaniem to zawsze mieliśmy przygody, prawda Richard? Bo zawsze mnie do tego ciągnęło. Pamiętasz, jak zaczęliśmy nasz pierwszy dom? Pamiętasz, co wtedy mówiłeś?

Richard Mitan-Abel: Pewnie, że pamiętam, bo wtedy wydawało mi się to nienormalne. W Anglii nikt tak nie podchodzi do budowania domów jak w Polsce. To by było szaleństwo. Nie masz nic, nie wiesz z czego wybudujesz, a budujesz. A jednak Marzena się uparła…

Żeby budować dom w Zakopanym?

Richard: Tak, bo ona jest stamtąd. Byliśmy krótko po ślubie. Nie mieliśmy prawie nic, oprócz działki. Też trochę dziwnej, bo tą ziemię Marzena miała od rodziny. To był taki kawałek terenu, do którego nie było dostępu. Teść skupował więc okoliczne skrawki ziemi, nawet po kilka metrów, przez wiele lat. I tak powstała nasza parcela. Nie było konkretnego planu, tylko trochę oszczędności, więc trzeba było kupić beton i cegłę, no i zacząć budować. Pomagały nam znajome ekipy, ale było ciężko.

Dlaczego?

Marzena: Budowę swojego pierwszego domu zaczęliśmy w 1994 roku. Wtedy mój mąż mówił bardzo słabo po polsku. Ja byłam w ciąży z córką Alexandrą i to mnie napędzało do działania. Nie znaliśmy się prawie w ogóle na budowaniu. Gdy pytaliśmy o towar w hurtowni i  – nie daj Boże – odezwał się mąż, to jak zorientowali się, że to obcokrajowiec, od razu mnożyli cenę razy dwa. Dlatego to ja mówiłam, a on się uśmiechał.

Pamiętam, że pożyczaliśmy starego Malucha od znajomych i jeździliśmy co chwilę z Zakopanego do Krakowa, bo tam – na stałej wystawie budownictwa –  uczyliśmy się jak się budowania. W Polsce nie było wtedy wielu rzeczy, a przede wszystkim dobrych materiałów. No i co zarobiliśmy, to zaraz wydawaliśmy. W pewnym momencie, gdy zabrakło funduszy, zamknęliśmy nawet budowę na chwilę. Po kilku latach wreszcie wprowadziliśmy się. Były okna, drzwi, ale nie było w środku schodów. Podłogi mieliśmy za to już wykończone, a łazienkę prawie gotową.

Richard: Ale nie mieliśmy nawet stołu…

Marzena: I wytrzymaliśmy bez stołu chyba trzy dni. Ale w ogóle to nic nie było od razu. Pamiętam, że pokój po pokoju kończyliśmy. A jeśli chodzi o kuchnię, to postanowiliśmy, że będzie gotowa na komunię Alexandry, choć budowa zaczęła się jeszcze przed jej urodzeniem… Aha, a kolory na naszą kuchnię dobieraliśmy malując kredkami na papierze, pamiętasz Richard?

Richard: Tak, takie pastelowe kolory. I te płytki, których nikt nie chciał. To też była ciekawa historia. Były zielone, drugi gatunek, bo miały takie smugi, więc nie było na nie chętnych. Dlatego pan w sklepie pozbył się ich z radością. I jeszcze cenę nam dał dobrą.

Marzena: Poza tym pierwszy gatunek tych płytek był bez wyrazu. A nam do tego pseudopieca w kuchni pasowały właśnie te kafle ze smugami. Bo ja uparłam się, że będę mieć taką prawdziwa kuchnię węglową. Mąż jednak nie zgodził się.

Richard: Ale poszliśmy na kompromis. Mamy więc kuchnię węglową służącą jako obudowa dla płyty gazowej, która jest na górze. To praktyczniejsze rozwiązanie, szczególnie, że jesteśmy cały czas w rozjazdach.

Ten pierwszy dom jest jednak gotowy od kilku lat?

Richard: Teoretycznie, bo Marzena ciągle coś zmienia, ulepsza, przebudowuje. Ciągle ma tysiąc nowych pomysłów, jest uzależniona od budowania!

Marzena: Bo ja naprawdę lubię nie tylko budować, ale też przebudowywać. W efekcie w części naszego domu powstały pokoje gościnne. Jak już postawiliśmy ten duży dom, to trzeba było go ogrzać, opłacić rachunki. I to był pomysł – te dodatkowe pokoje.

Potem wymarzyła mi się weranda. I przyszedł do nas kiedyś Jan Karpiel – Bułecka, i jak mu powiedziałam, co mi po głowie chodzi, to narysował nam na serwetce taką klimatyczną werandę… Przechowuję ten projekt nadal.

Richard (wzdycha i uśmiecha się): Tak, klimatyczną…

Marzena: Richard też ma talent, ale jest bardzo skromny. Zrobił takie wspaniale ozdoby na ścianach.

Richard: To różne wzory góralskie. Odrysowałem motyw od rzeźbionej szafy. Zrobiłem szablon i teraz wykorzystuję go na ścianach. Półki, szafy, pokoje córek – także sam ozdabiałem.

Marzena: Stefci namalowałeś wilka, a Alexandrze – gwiazdy. A pamiętasz, co napisałeś na ścianie, i to zarówno wtedy w domu w Zakopanym, jak i teraz w Nadarzynie?

Richard (milczy chwilę): ……

Marzena: Powiedz, proszę, to takie piękne.

Richard: „Kochać drugą osobę, to jak zobaczyć twarz Boga”.  Tak, to samo napisałem dwa razy. W tym drugim domu jeszcze w trakcie budowy, zanim go wygraliśmy. Nikt o tym nie wiedział, choć ekipa telewizyjna chodziła za nami krok w krok.

No właśnie, wróćmy do tego tematu. Jak to się stało, że zaczęliście Państwo budować kolejny dom w Nadarzynie, i to pod czujnym okiem kamer?

Richard: Nadal nie wiem, jak dałem się w to wciągnąć.

Marzena: Bo to wyszło spontanicznie.

Słyszałam, że zaprosiła Pani męża na wycieczkę, nie mówiąc mu, gdzie i po jedzie?

Marzena: Córka mnie zainspirowała. Przyjechała na weekend do domu, obejrzała program w telewizji, gdzie szukali par, które same sobie będą budować dom. I  córka powiedziała do mnie: „Mamo, mam coś dla was! Warunki spełniacie: jesteście z tatą parą po ślubie, ty lubisz budować, tata sobie odpocznie od swojej pracy w szpitalu, no i będziecie cały czas ze sobą, bo to taka próba dla związku”. I córka wysłała zgłoszenie.

Nie sprzeciwiła się Pani?

No nie, dałam nawet nasze zdjęcie z Facebooka. Pomyślałam: a co tam, pewnie i tak nas nie wybiorą, tylko postawią na młodsze pary, niczym nie ryzykuję.

Ale jednak wybrali. Zadzwonili z Warszawy, żeby przyjeżdżać na budowę?

No zadzwonili. Jeszcze nie na budowę, tylko na casting.  I zaczęłam się wtedy zastanawiać: jak to powiedzieć mężowi. Wiedziałam, że nie mogę mu wyjawić prawdy, bo nigdy by się na coś takiego nie zgodził …

I nie wiedział Pan, po co i dokąd Pan wyjeżdża, że trzy miesiące będzie Pan odcięty od świata rywalizował na budowie o dom, „odpoczywając” od pracy…?

Richard: Nie, nie wiedziałem, o co chodzi.

Marzena: Wiedział tylko tyle, że jedziemy do Warszawy, do znajomych. I to była prawda.

I co Pan na to? Wrócił Pan na majówkę do domu, popatrzeć na góry, a tu znowu podróż…

Richard: Przyznaję, byłem wściekły. Przyjechałem na weekend majowy, odpocząć, pobyć wreszcie w domu, a tu niespodzianka… Ale ponieważ żona powiedziała, że spotkamy się ze znajomymi, uznałem, że to też będzie relaks.

A kiedy się Pan dowiedział, że jedzie Pan do telewizji?

Richard: Gdy było już za późno na odwrót, bo jechaliśmy pociągiem. Marzena po prostu powiedziała, że musimy wstać wcześniej następnego dnia, bo przed spotkaniem z przyjaciółmi mamy … nagranie w telewizji.

Marzena: Wiedziałam, że Richard nie będzie zachwycony, więc plan był taki, żeby czekać aż do ostatniej chwili z tą informacją. Mąż ciężko pracuje, dużo jest poza domem, uwielbia spędzać czas w fotelu. Ale wytłumaczyłam mu, że ta przygoda przed kamerami TVN, to moja niespodzianka na nasze 25-lecie ślubu, że tylko złożymy sobie życzenia przed kamerami i tyle. I tak nas nie wybiorą przecież. To go jednak nie przekonało. Minę miał wtedy nietęgą.

Richard: Nie byłem zachwycony, bo po co w ogóle to całe zamieszanie? No, ale jak już Marzenka coś wymyśli i ma te swoje argumenty… Ostatecznie poszliśmy na casting. Pani producentka zadawała mnóstwo pytań: skąd jesteśmy, jak się poznaliśmy, jak żyjemy na co dzień etc. Im więcej słuchałem, tym bardziej wiedziałem, że to nie jest program dla nas.

Dlaczego, przecież  budował Pan już dom?

Byłem przerażony możliwością udziału w tym programie. Powiedziałem żonie, że  przecież nie możemy tak po prostu wyłączyć się na trzy miesiące  z życia: odciąć od dzieci, psów, pracy, rodziny, obowiązków. I jak to pogodzić z mieszkaniem w Anglii i w Zakopanym – po co jeszcze do tego Warszawa? Bałem się, że nas wybiorą, bo ta pani producentka była zachwycona naszą historią.

Ale udało się wszystko poukładać i daliście się zamknąć na budowie w Nadarzynie, a dokładnie na osiedlu domów w Starej Wsi pod Warszawą.

Marzena: Udało się, bo pomagała rodzina i znajomi. Starsza córka Alexandra, której to był pomysł, była zachwycona. Studiowała, była samodzielna. Młodsza, Stefania, dwa lata temu miała 16 lat. Ona to przeżywała bardziej. Umówiliśmy się, że na całe wakacje pojedzie do dziadków do Anglii.

A co pracą? Kwartał urlopu?

Marzena: Pracownicy pensjonatu przyjmowali pod naszą nieobecność gości. A w aptece powiedziałam, że za dwa tygodnie wracam.

Richard: Ja pracuję w Anglii na krótkie kontrakty, więc mogłem wyjechać na tydzień czy dwa. Na dłużej nie planowałem. Zgodzili się, bo wiedzieli, że wrócę do pracy na stanowisko.

Ale zrobił się z tego kwartał…

Richard: Nikt się tego nie spodziewał. Jak się okazało, że zostajemy w kolejnym odcinku, i następnym, to w szpitalu, w którym pracuję, jedna pielęgniarka z Polski co tydzień donosiła wieści od swojej rodziny, czy odpadliśmy już z programu, czy nie. I wszyscy na miejscu nam kibicowali i zrobili nawet specjalny grafik tej budowy w szpitalu.

Marzena: Całe Zakopane nam kibicowało, i Katowice, i Mysłowice, i nie tylko. Wszyscy znajomi, rodzina, klienci apteki. Przychodzili i pytali, czy już wracamy. A po programie, to z ciekawości zaglądali do apteki: po autograf, z dobrym słowem, z żartami.

Jak płynęło życie na budowie: ciężka praca, ostra rywalizacja czy przyjemności i telewizyjny blichtr?

Marzena: Jak to na budowie: mieszkaliśmy kontenerach i od świtu do nocy pracowaliśmy. Cały czas pod ostrzałem kamer. Razem z nami budowało dom dziewięć par. Jak już dowiedzieliśmy się dokładnie, o co gramy, zdarzały się różne sytuacje. Nie zawsze było miło.

Nie chciał Pan uciec?

Richard: Byłem bliski podjęcia takiej decyzji na początku programu. Gdy weszliśmy do kontenera, okazało się, że czekały tam na nas do złożenia łóżka, fotele, szafy. I trzeba było je skręcić, jak się chciało usiąść albo wyspać. Pierwsze zadanie to była dla mnie masakra. I wtedy powiedziałem do Marzeny: coś ty w ogóle wymyśliła, w co ty mnie wpakowałaś?

Marzena: Inne pary były zachwycone tym pierwszym zadaniem, tym skręcaniem, a Richard patrzył na mnie z takim wyrzutem…

Ale potem nastąpił przełom.

Richard: Tak, to było wtedy, gdy pokazano wszystkim współzawodniczącym ze sobą parom, projekt domu, jaki mieliśmy własnoręcznie wybudować. Odsłonili makietę i oniemiałem z zachwytu. Okazało się, że nie będzie to typowy budynek jednorodzinny z dwoma kolumnami od frontu, ale bardzo nowoczesny dom, o prostej, bryle. Taki trochę śródziemnomorski. Wtedy poczułem, że jest to niesamowity projekt, i że jak go zrealizujemy, będzie cudowny.

Marzena: Na początku nie wiedzieliśmy, co wybudujemy. Ciężko było cokolwiek sobie wyobrazić, ale makieta wszystko zmieniła. Mąż się zachwycił. Mi także projekt przypadł do gustu. Jest zupełnie inny niż dom, który wybudowaliśmy w Zakopanym, ale ma klasę.

Nie przypuszczaliśmy jednak, że jesteśmy w stanie go wygrać, bo takie rzeczy się nie zdarzają, nie ludziom w naszym wieku. Nie nastawialiśmy się na to. To miała być krótka przygoda, rocznicowe szaleństwo.

Było ciężko? Kiedy przeszło zaangażowanie?

Marzena: Lekko nie było. Pracowaliśmy po 12 godzin dziennie. Nosiliśmy ciężary, własnoręcznie murowaliśmy. Stawianie ścian to było trochę jak układanie puzzli.

Kopaliśmy doły, nauczyłam się m.in. wykonywać zbrojenie z drutów i wiele innych rzeczy. Robiliśmy też ogrzewanie podłogowe, ściany, kamieniarkę. Posadziliśmy setki roślin, nawet palmę, którą do dziś mamy w ogrodzie, i która przeżyła dwie zimy.

To była szkoła życia, nie tylko budowania. Jednocześnie to największa z przygód naszego życia! Było wspaniale, bo codziennie byliśmy razem. Żartowałam nawet, że to takie kolonie dla nas. Przecież nawet zabrali nam telefony na czas budowy. Nie było kontaktu ze światem zewnętrznym. Mieliśmy tylko siebie i konkurencję z kontenerów obok. No i nasz dom, który wtedy wydawał się mało osiągalny.

Ale było dokładnie tak,  jak Pani zaplanowała w majówkę: 25-tą rocznicę ślubu świętowaliście na budowie, nierozłączni, w kontenerze, i to przez trzy miesiące.

Marzena: Z perspektywy czasu, mimo że to była żmudna praca, to oceniam te kilkanaście tygodni spędzone non stop na budowie jako wspaniały okres. Gdybyśmy w tym czasie pracowali zawodowo, nie moglibyśmy być razem. Stawianie domu dało nam tą możliwość. Poczuliśmy też moc, m.in. ze względu na wiek. Przecież rywalizowaliśmy z parami młodszymi od nas o 25 lat, a jednak to my zbudowaliśmy dla siebie ten dom!

Jaki on jest?

Richard: Wspaniały. Nadal jestem nim zachwycony, choć spędzamy tu tak mało czasu.  Budynek jest spory, ma nieco ponad 300 mkw. Duża część na parterze to otwarta przestrzeń, mnóstwo przeszkleń z widokiem na zieleń. I jest też coś w rodzaju werandy – takie miejsce do posiedzenia przy porannej kawie na dworze, tuż obok kuchni.

Na górze są sypialnie, sala kinowa – moja ulubiona, garderoby i dwa tarasy z widokiem na basen. Samo miejsce jest szczególne, bo znajduje się kilkanaście minut jazdy od serca Warszawy, a jest tu cicho i spokojnie. To Stara Wieś, gdzie powstaje całe osiedle. Ale tylko nasz dom ma szczególny charakter, i nie chodzi o to, że był projektowany na potrzeby programu telewizyjnego.

Marzena: Bo kiedy się usiądzie na sofie i rozpali kominek, atmosfera jest naprawdę szczególna, tworzy się taki klimat… i ten widok za oknem, zieleń.

Ale nie chce Pani tu mieszkać, mimo fantastycznej przygody, jaką Państwo przeżyliście, mimo że znacie ten budynek od podszewki…

Marzena: Ja jestem góralką z krwi i kości, spod Giewontu. Dom jest fantastyczny i zasługuje, by mieć mieszkańców na co dzień. My nie jesteśmy jednak w stanie się tu przenieść na stałe, więc wystawiliśmy budynek na sprzedaż. Bo moje miejsce jest w Zakopanym, muszę widzieć Giewont z okna! I Richard to rozumie, dlatego też, nawet, gdy było ciężko w Polsce, nie wyjechałam do Anglii. Mój dom jest w górach. W Starej Wsi powinien zamieszkać ktoś, dla kogo ten widok z okien i ta okolica staną się wszystkim.

Dziękuję za rozmowę.

 (maj, 2018 r.)

(zdjęcia:archiwum rodzinne/Marzena i Richard Mitan-Abel)

O bohaterach wywiadu:

Marzena Mitan-Abel jest farmaceutką z Zakopanego, prowadzi aptekę na Krupówkach. Jej mąż Richard Mitan-Abel to rodowity Anglik, pracuje w szpitalu na Wyspach. Mają dwie córki – Alexandrę (studentkę) i Stefanię (licealistkę) oraz dwa psy, które podróżują między Zakopanym, Warszawą a Anglią: Bezę i Zazę.

Wybudowali w programie telewizyjnym – dwa lata temu, wraz z dziewięcioma parami – dom o powierzchni 315 mkw., na działce 1,3 tys. mkw. Budynek jest dwukondygnacyjny, w stylu śródziemnomorskim. Otacza go ogród, którego najbardziej charakterystycznym punktem jest palma. Przeżyła w polskim klimacie już dwie zimy. Wymyślił ją, podobno, obok domu w Starej Wsi sam projektant budynku –architekt Hernan Gomez.