Wojowniczka z  hinduską duszą

Patrząc na to, co i jak robi, trudno zgodzić się z opinią, że… prawnicy „od nieruchomości” są nudni. Łamie stereotypy i bariery. Jak rozwiązuje węzeł gordyjski, to całą sobą! Konsekwentna perfekcjonistka, która nauczyła się, że czasem trzeba jednak odpuścić. Buja wtedy w obłokach – choć boi się latać – lub szuka wrażeń …w Indiach.

 

Gościem „Nieruchomości z górnej półki” jest mec. Beata Wasyluk, wspólniczka w Kancelarii Stachura – Urbańska – Wasyluk, ekspertka w sprawach związanych z reprywatyzacją, na co dzień doradzająca na rynku nieruchomości.  

Grażyna Błaszczak, Nieruchomości z górnej półki: Co Ci daje poczucie wolności? Kiedy czujesz, się naprawdę niezależna?

Beata Wasyluk: Poczucie wolności ma się w swoim wnętrzu. Jeśli się tak czuje, to na zewnątrz nie trzeba tego jakoś specjalnie manifestować. Warto oczywiście swoją wolność podkreślać, ale tu chodzi raczej o niematerialny wymiar, o duchowość.

Z drugiej strony, niezależność finansowa może pomóc w realizacji poczucia wolności, pozwala być tam, gdzie chce się być, pozwala spełniać marzenia. A to z kolei wyzwala emocje.

Najsilniejsze emocje, jakie miałaś?

Wtedy, kiedy pokonywałam samą siebie, swoje słabości. Na przykład chciałam poczuć, jak to jest być w chmurach, zobaczyć, co się wtedy dzieje z ciałem i umysłem. Skoczyłam więc ze spadochronem raz. A potem kolejny. To też dało mi poczucie wolności i jednocześnie było realizacją marzeń. Próbowałam też latania we Flyspocie, gdzie pęd powietrza dochodzi do 200 km na godzinę. Ale to było  w betonowej tubie, a nie w chmurach. To nie to samo, co skok z samolotu.

Lubisz przełamywać bariery. Twoja siostra, też działająca na rynku nieruchomości, zapytana o Twoje główne cechy powiedziała: „odważna, zdecydowana, szalona. Zawsze jak coś chciała, to po to sięgała”.

Przekraczanie granic strachu i łamanie stereotypów – mam we krwi. Nie lubię, gdy ktoś mi mówi, że trzeba, że wypada, że coś powinnam. Sama chcę to ocenić!

Nie idzie to w parze ze stereotypem nudnego prawnika, którego interesują jedynie paragrafy i kazusy, który działa od… – …do.

Ależ prawnicy nie są nudni! No, przynajmniej nie wszyscy!

Zawsze chciałaś być panią mecenas od nieruchomości?

Zawsze to chciałam być stewardesą, ponieważ śniłam o dalekich podróżach. Marzyłam o tym, choć boję się latać. Ale ponieważ specjalizuję się w przekraczaniu własnych granic, zrealizowałam to marzenie inaczej.

Bycie prawnikiem jest fascynujące. Można tworzyć koncepcje, robić interpretacje, choć trzeba przestrzegać przepisów i zasad. Należy rozmawiać z ludźmi, słuchać ich, szukać uzasadnień, a potem rozwiązywać zagadki, sprawdzać nieścisłości. Można przy tym poznać wiele ciekawych osób. Przede wszystkim trzeba jednak umieć argumentować. Kilka razy do mojej argumentacji przychylił się Sąd Najwyższy. I to była dla mnie największa nagroda za żmudną pracę. Udało się, osiągnęłam co chciałam, ale mam też poczucie, że zapracowałam na to.

Gdy pytałam o Ciebie znajomych, przed naszą rozmową, usłyszałam, że chęć odkrywania nowych miejsc była u Ciebie tak wielka, że jako nastolatka – gdy zapragnęłaś wyjechać w góry – to po prostu oznajmiałaś to mamie, po czym brałaś plecak i jechałaś. Nie czekając na zgodę! Podobno kiedyś nawet uciekłaś na taki wyjazd. Mama myślała, że jesteś u cioci, a ciocia – że u koleżanki. Ale wydało się…

Nigdy nie żałowałam, że coś zrobiłam, nawet jeśli spotkała mnie za to kara. To moje doświadczenia i z nich składa się moje życie. A tamten wyjazd… Powiem tylko, że było warto.

Podobno – jako dziecko – walczyłaś jak lwica o swoją biblioteczkę w domu. Nie lubiłaś, gdy ktoś bierze książki bez Twoje zgody.

Tak było. Chyba, że wypożyczałam je w ramach zabawy w bibliotekę. Każda książka miała swój rewers. Znajduję je jeszcze czasem w książkach z tamtych czasów. Książki to moja pierwsza miłość, która przetrwała do dziś. Teraz jednak lubię się nimi dzielić.

Przyjaciółka mówi o Tobie tak: „pozwala sobie na szaleństwa, po czym się zatrzymuje, bierze oddech i wraca do kancelarii i togi”. Mogłabyś żyć bez pracy?

Praca jest częścią mojego życia, moją pasją. Zdecydowanie nie mogłabym z tego zrezygnować.

Boisz się czegoś na co dzień? Co ostatnio wzbudziło u Ciebie lęk?

Najbardziej boję się rzeczy, na które nie mam wpływu, co już samo w sobie jest absurdalne. Jednak jeśli mam coś pod kontrolą, to czuję się bezpiecznie i pewnie. Zdarza się też, że odczuwam lęk gdy nie znam się na czymś, a muszę to zrobić. Wtedy zamieniam lęk w wyzwanie! Albo szukam specjalistów. Na przykład niedawno bałam się wykończenia mieszkania. Czy ekipa podoła projektowi, czy zrobi dobrze, czy dopilnuję wszystkiego? Wyszło nieźle.

Zawsze musi być perfekcyjnie? Kiedy odpuszczasz?

Nauczyłam się, że czasem trzeba odpuścić i że świat się wtedy nie zawali. Robię to, na czym się znam najlepiej jak umiem. Ale jak się nie znam, to zdaję się na ekspertów w danej dziedzinie. Uważam, że i w życiu prywatnym, i w pracy liczy się zaufanie.

Jak trafiłaś do nieruchomości?

Pracę magisterską napisałam o obrocie nieruchomościami zabytkowymi. Potem trafiłam do jednego z działów dużej kancelarii, specjalizujących się w takich sprawach. Pracowałam w korporacji i … to mnie wiele nauczyło. Dlatego potem doceniłam ciszę w kameralnej kancelarii. To mnie z kolei zachwyciło. I tu zostałam.

Wolny zawód lepszy niż etat?

Dużo spraw, dużo pracy, często po wiele godzin dziennie – to norma dla prawników. Nie zaskoczyło mnie to. Gdy jednak siedziałam po 10 godzin w biurze w tej kameralnej kancelarii, to zawsze słyszałam: „pani Beato, my za nadgodziny nie płacimy”. Pracowałam tyle, ile uważałam za potrzebne. Ale mogłam to robić także z domu. To też pozwalało mi czasem odebrać dzieci z przedszkola i szkoły. I było to fajne. Generalnie jednak „na swoim” pracuje się więcej niż na etacie.

W jaki sposób szef powiedział Ci, że zostajesz wspólnikiem w Kancelarii?

Hmmm, to nie szef mi powiedział. To ja mu złożyłam propozycję. Zrobiłyśmy to obie z koleżanką po wielu latach współpracy. Zgodził się. Powiedział nawet, że wyszyłyśmy naprzeciw jego oczekiwaniom. Ta firma to jego dziecko. Staramy się tą pasję w naszej pracy nadal utrzymywać. To jedna z pierwszych kancelarii obsługujących reprywatyzację nieruchomości.

Najtrudniejszy przypadek w pracy?

Och, mamy same trudne przypadki. Odzyskujemy nieruchomości, albo walczymy o odszkodowania za to, czego nie da się odzyskać – to, w dużym skrócie, moja specjalizacja. Sprawy prowadzimy kompleksowo, od początku do końca, czyli do zamierzonego efektu, załatwiając po drodze wszystko, co jest do tego potrzebne, w tym sprawy spadkowe, postępowania cywilne i administracyjne. Nie są to więc łatwe tematy. I najczęściej wieloletnie.

Na przykład…

Przychodzi leciwa klientka i oznajmia, że jej babcia miała tu i tu nieruchomość, więc teraz ten budynek jej się należy. Ale okazuje się, że ta babcia miała innych spadkobierców, że zostawiła testament, że ktoś mieszka za granicą, ktoś inny nie żyje… więc trzeba znaleźć jego dzieci, sprawdzić układy indemnizacyjne, zbadać wiele różnych okoliczności. Często okazuje się, że ktoś już w tzw. międzyczasie nieruchomość sprzedał, zasiedział. I tak, z pozornie łatwej sprawy, robi się zagmatwana.

Kiedyś na przykład zadzwoniła pewna pani i powiedziała: „moja ciocia miała nieruchomość w Warszawie, chcę ją odzyskać. Pomóżcie”. Zapytaliśmy: gdzie? I co usłyszeliśmy? Gdzieś na Pradze.

Innym razem klient trafił do nas „po wszystkich terminach”, kiedy jego rodzina uzyskała – po latach sądzenia się – odszkodowanie, a on – nie. Zapomniał jednak dodać, że celowo wcześniej się nie ujawniał, bo nie chciał wpłacić 5 proc. wartości sporu na sądowe konto. Dopiero, gdy rodzinie zasądzono odszkodowanie, on też zapragnął działać. Niestety, nieco za późno.

Słyszałam, że masz zaprzyjaźnione klientki, które odwiedzają Cię ze słodyczami, książkami, wzywają do siebie, gdy chcą powspominać…

O tak, jest na przykład taka jedna wiekowa klientka, do której jeździłam na prośbę wnuka, bo „nie dało się jej przywieźć”. 90-latka jest spadkobierczynią dawnych właścicieli nieruchomości, które chciała odzyskać. Od początku nie traktowała mnie jak adwokata, ale osobę, której można opowiedzieć historię życia. Przemiła kobieta.

Miałam też taką klientkę, która z wdzięczności za wygraną sprawę, przynosiła mi na przykład jakieś stare książki. Mówiła, że to dlatego, bo „sprząta przed swoją śmiercią, aby syn nie miał problemu ze zbędnymi rzeczami, gdy ona umrze”.

Nadal przyjeżdża też do mnie pewna 80-latka, którą znam chyba od 15 lat. Pani podkreśla, że ma wszystkie notatki z zebrań wspólnoty mieszkaniowej, że pilnuje działań swoich sąsiadów i gdybym potrzebowała wiedzy, to ona mi ją dostarczy. Do niedawna dzwoniła nawet regularnie – raz w tygodniu.

A na walentynki przyniosła Ci słodycze…

Tak, miód i pierniczki dostałam w tym roku. Ale nie zawsze jest tak słodko. Kiedyś administrator jednego budynku zadzwonił i uprzedził nas, żebyśmy uważali, bo w mieszkaniu starszej pani, która była naszą klientką, wdział pistolet na szafce nocnej. A pani bywała nerwowa.

Twoja najtrudniejsza sprawa?

Warszawska. Dotyczyła nieruchomości przy ulicy Żurawiej. Wiele wątków, postępowań sądowych, długie negocjacje, ugody – wyjątkowo trudna.

Najdłużej ciągnące się postępowanie?

O odszkodowanie i zwrot nieruchomości – sprawa ciągnie się od 2000 roku. Dotyczy Warszawy.

Dlaczego trwa tak długo?

Procedury toczą się latami. Do tego doszła polityka. Teraz Komisja Weryfikacyjna blokuje bardzo dużo spraw. Wiele postępowań sądowych jest również z powyższego względu zawieszonych.
Sytuacja jest bardzo trudna. Wydaje mi się, że ustawa reprywatyzacyjna jest Warszawie bardzo potrzebna. Rozwiązałaby wiele problemów, udrożniłaby miasto pod kątem inwestycyjnym. Ale nie można pomijać też interesów dawnych właścicieli, gdyż to oni stracili swoje majątki w wyniku ich bezprawnego przejęcia przez państwo po II wojnie światowej.

Nasze państwo nie ma pieniędzy na wypłaty odszkodowań dla pozbawionych nieruchomości właścicieli, co znowu prowadzi do impasu. A przecież można byłoby sobie wyobrazić, że państwo działa we współpracy z właścicielami przy załatwianiu spraw dotyczących nieruchomości. Wprawdzie każda historia jest inna, ale dużo się mówi o impasie dotyczącym odzyskania gruntów na warszawskim Placu Defilad, gdzie realizacja jakiejkolwiek inwestycji łączy się z koniecznością podjęcia rozmów z właścicielami roszczeń do części tamtych gruntów. Możliwe jest przecież spotkanie wszystkich osób uprawnionych oraz wspólne procedowanie nad sprawą, podjęcie  uzgodnionych działań. Działania jednostkowe nie prowadzą donikąd.

Spadkobiercy byłych właścicieli mówią, że nawet, gdy uda się im po latach odzyskać „kawałek trawnika” w sercu miasta, to mogą sobie tam postawić co najwyżej leżak, bo w planach zagospodarowania miasta są tam tereny zielone. Spotkałaś się z takimi przypadkami?

Mam klientkę, która odzyskała fragment dawnej nieruchomości Dziś to trawnik i chodnik przed szkołą. Miasto nie musi nawet tam odśnieżać, bo do tego zobowiązany jest właściciel. Podobnie z podatkiem od nieruchomości. Pozostaje czekać na zmianę planu zagospodarowania, choć w takiej sytuacji, gdy jest już szkoła, to niewielkie na to szanse. Aktualnie nie są zwracane takie grunty. W 2016 roku zmieniły się przepisy.

Jak nie jesteś w pracy, tylko z rodziną, to jak spędzasz czas?

Lubię babskie weekendy z córką. To nas zbliża, możemy porozmawiać o tzw. życiu, co jest niezwykle ważne dla mnie. Syn jest starszy i ma inne potrzeby. Jemu chcę pokazywać świat dalszy i bliższy, koncerty jazzowe, teatr. Niestety, ostatnio raczej nie było czasu na przyjemności, bo wypełnialiśmy testy ósmoklasisty.

Wspólne, rodzinne wakacje – zawsze wyjeżdżacie razem?

Podróże to nasza pasja. Poznajemy wspólnie różne miejsca, kultury. Dzieci wiedzą, że marzę o tym, aby zwiedzić cały świat. I nie chodzi tu o kurorty.

Która z podróży utkwiła Ci najbardziej w pamięci?

Wyprawa do Indii z joginami. Byłam tam raz, prawie miesiąc, potem wróciłam i za jakiś czas pojechałam ponownie. To była podróż bez rodziny. Łączyłam przyjemność zwiedzania z medytacją, poznawaniem kultury. Celebrowaliśmy tą odmienność. Zafascynowały mnie hinduskie festiwale, niezwykłe świątynie, tamtejsze codzienne życie.

Słyszałam, że masz traumatyczne przeżycia ze zwiedzania Indii pociągiem.

Ktoś, kto widział tamtejsze pociągi, choćby w Internecie, wie, jak wygląda ten środek lokomocji w hinduskim wydaniu. Jechałam kilka razy zwykłym pociągiem, np. z Waranasi do Rishikesh. Razem z tubylcami, przez 24 godziny.

Na dworcu ludzie koczowali całymi rodzinami, często przez wiele dni, nawet miesiącami. Mieli ze sobą wszystko: bagaże, kuchenki – cały dobytek. W tym samym miejscu załatwiali wszystkie swoje potrzeby życiowe – na dworcu. Nie denerwowali się, tylko żyli tam i czekali na pociąg. Już samo to było dla mnie traumatyczne.

Natomiast w czasie jazdy, na stacjach, wsiadali lokalni sprzedawcy jedzenia. W wiadrze – takim jak na wodę ze studni – mieli zupę, herbatę, pierogi. Za nimi szli żebracy, pieśniarze – cały pochód przetaczał się przez przedziały. Ciągle ktoś szedł i czegoś chciał albo coś oferował.

W ogóle spanie w takim pociągu to wielkie przeżycie. Uprzedzono nas, abyśmy mieli swoje prześcieradło i śpiwór, bo bród i robaki to standard – dostaje się je w pakiecie z biletem.

Czułaś się tam bezpiecznie?

Nic złego się nie wydarzyło. Ale przewodnik powiedział nam, że to dla podróżujących normalne, że do pociągu zabierają kłódkę i łańcuch i przypinają bagaże od siedzenia na czas długiej podróży.

Zresztą łańcuch i kłódka przydały się też przy zmykaniu drzwi w hotelu. Nie chodzi tylko o złodziejaszków, ale kiedy okno się nie domykało, małpy wchodziły do pokoju. To dopiero była przygoda spotkać taką śmiałą małpę!

W czasie wyprawy spaliście w pensjonatach dla Hindusów?

Nie tylko, ale tak, zdarzało się. Przeżyłam szok, gdy dostaliśmy pokój bez okien. W hotelach w dużych miastach, na przykład w Delhi, było już inaczej. Ale i tak  musieliśmy wysiąść z rikszy z bagażami, kawałek od hotelu, bo krowa zatarasowała drogę, rozkładając się na środku, przy wysypisku śmieci. Szanuję jednak inne kultury, ich odmienność.

Poza tym na wyprawie w inną część świata, bliższą nam, bo do Szkocji, też nie mogliśmy przejechać, bo krowy zastąpiły nam drogę. Ale te nie były święte.

Jakie miejsce zrobiło na Tobie największe wrażenie w Indiach?

Waranasi. Chciałabym tam wrócić. Jest magiczne. Tam czuje się wiarę ludzi, to że nie udają. Wystarczy popatrzeć na ich twarze, zaangażowanie, żar w oczach. Przez połowę życia oszczędzają, żeby pojechać i umrzeć w tym mieście. Kupują drewno i czekają tam na śmierć, bo chcą, aby ich prochy i szczątki rozsypać w Gangesie. Hindusi celebrują śmierć bliskich, nie płaczą. Przygotowują piękne ceremonie, pokazują, że są ważni dla siebie.

W ogóle robiło na mnie wrażenie to, że Hindusi są bardzo zaangażowani w to, co robią. Nawet w zwykłe, wydawałoby się codzienne, czynności. Rodziny żyją na betonowych dachach niewykończonych domów. Tam gotują, jedzą, śpią. Zapamiętałam taką scenę, którą widziałam z okna hotelu: matka głaskała maleńkie dziecko, które leżało na jej kolanach. Po plecach, po nogach, masowała mu stópki. Trwało to chyba kilkadziesiąt minut. Dopiero po tym rytuale wzięła się za zamiatanie dachu i gotowanie. To wszystko działo się powoli. Było jak film oglądany klatka po klatce.  Siedzący niedaleko mężczyzna czytał jakieś pisma. Nie pędzili. Miałam wrażenie, że są szczęśliwsi od przeciętnych Europejczyków, że robią to, co robią w danej chwili dla siebie, a nie dlatego, że muszą. To niezwykłe.

Takie podobne, zwolnione tempo życia, obserwowałam także w zupełnie innym miejscu na globie – w Laponii. Dużo bardziej komercyjnym, ale jednak szczególnym.

Po co pojechałaś do Laponii?

Bo chciałam przeżyć prawdziwą zimę, powozić reniferami i zaprzęgiem psów husky. Tam także doświadczyłam wiele dobrych emocji. Widziałam, jak niezwykła może być przyjaźń ludzi i psów. Taki zaprzęg to rodzina!

Wiem, że Ty także masz kudłatą przyjaciółkę…

Lilkę. Ma szczególne miejsce w domu, w rodzinie. Gdy śpi, zajmuje całą poduszkę. Zabrałam ją ze wsi, ponieważ dzieci chciały mieć psa. Właściwie uratowaliśmy jej życie, bo w tym gospodarstwie nie było miejsca dla niej. Jej siostra zginęła dwa tygodnie po tym, jak Lilka trafiła do nas.

Mieliśmy też wspaniałą kotkę – Molly. Była u nas 15 lat. Jest też Rudolf – to kocur. Ale to z Molly łączyła mnie specjalna więź. Reagowała jak pies, gdy wracałam do domu, lecz miała charakterek! Wiedziała, jak coś nam mnie wymusić. Uczyła niezależności, tego, aby nie udawać kogoś innego. To w życiu bardzo ważne.

Dziękuję za rozmowę.

(zdjęcia: archiwum prywatne/Bartosz Maciejewski/maj 2019 r.)