Jej przyjaciółka mówi tak: „jaka ona jest? Torebkę mogłabym jedynie za nią nosić”. Córka natomiast tak: „podziwiam ją za odwagę i za to, że nie narzeka. No i za ciasto bananowe”. Przyjaciel z kolei dodaje: „nie wyrzuca ludzi za drzwi. Nawet, gdy powinna”. Pierwsze wrażenie: niedostępna. W rzeczywistości jednak serce ma otwarte, i to szeroko. I głowę! Kipi pomysłami na życie i na biznes. W oczach iskierki przekory, brak strachu przed światem.
Gościem „Nieruchomości z górnej półki” jest Monika Anna Dębska-Pastakia, prezes firmy doradczej Knight Frank.
Grażyna Błaszczak: Jak Pani dotarła dziś do biura?
Monika A. Dębska-Pastakia: Samochodem, aczkolwiek jeszcze nie elektrycznym! I to bardzo szybko. Przyjmuję taką zasadę: albo wyjeżdżam z domu o siódmej czy nawet chwilę przed, albo dopiero tuż przed dziesiątą. Dzięki temu nie tracę czasu w korkach.
Jeszcze nie elektrycznym?
Fascynuje mnie wykorzystanie odnawialnych źródeł energii, fotowoltaika, domy pasywne, auta na prąd. Bo ja jestem fanką Elona Muska! Jeśli więc mam prowadzić auto – to musi być elektryczne. I będę takie miała.
Ale czy będzie Pani miała gdzie ładować auto w trasie?
I tu, niestety, ideały mijają się z rzeczywistością. Gdy patrzę na mapę Polski i sprawdzam, ile jest stacji Tesli do ładowania aut w Polsce, co widzę? Zero. A ile ich jest w Niemczech – mnóstwo, cała sieć. Zastanawiam się zatem, kiedy ta rewolucja technologiczna dotrze do nas tak szeroko? Mam nadzieję, że nastąpi to szybko. I to nie tylko w przypadku aut, ale także budynków.
Myśli Pani, że najemcy biurowców w Polsce zdecydują się wynajmować na siedziby budynki, których elewacja uczyni je samowystarczalnymi pod względem energetycznym – czy na pewno będzie to atut nawet przy wyższym czynszu? Taką innowację ogłosił ostatnio jeden z największych deweloperów.
Najemcy biur są nie tylko coraz bardziej wymagający, ale także wyedukowani, do czego i nasza firma się przyczynia. Wiedzą, czego chcą, mocno negocjują warunki umów. Pod tym względem rynek jest zupełnie inny niż 20 lat temu.
Natomiast jeśli chodzi o najnowsze rozwiązania, to potrzebna jest szeroka akcja informacyjna, że nie tylko liczy się czynsz i wygoda użytkowników biur, ale także wpływ budynku na środowisko. I tu jest sporo do zrobienia. Widzę wielką rolę także dla deweloperów. Poza tym potrzeba konsekwentnego działania w szerszym zakresie, bo z jednej strony mówimy o wykorzystaniu odnawialnych źródeł energii, a z drugiej … pozyskujemy energię głównie z tradycyjnych źródeł.
O Pani żelaznej konsekwencji krążą legendy. Podobno każdy dzień zaczyna Pani od gimnastyki według własnego programu?
Tak, to prawda. Zawsze sobie robię taki poranny rozruch. Bez tego nie rozpoczynam dnia. Bez ćwiczeń nie czuję, że żyję. Mam swój 15-minutowy zestaw – miks yogi i yogi hormonalnej, trochę rozciągania. To mój rytuał. I to odkąd byłam nastolatką! To dodaje tyle energii, że kawa nie jest mi potrzebna do funkcjonowania.
Zawsze Pani ćwiczy świtem? Przecież czasem po prostu się nie chce…
Zawsze. No, chyba, że jestem obłożnie chora, co – na szczęście – nie przytrafia mi się często.
Czego uczy się Pani od córek?
Nowego spojrzenia na świat. I to od każdej w inny sposób. Między dziewczynami jest prawie osiem lat różnicy, więc one też różnie oceniają rzeczywistość. Młodsza córka uczy mnie nowych technologii, które naturalnie ma w jednym palcu. Imponuje mi tym. Starsza – pokazuje mi świat swoimi oczami. Jest otwarta na wyzwania. Godzinami możemy rozmawiać o życiu przy herbacie. Natomiast młodsza – jest bardziej zamknięta.
Która jest bardziej podobna do Pani?
Hmmm… charaktery mają pomieszane, choć starsza jest bardziej jak ja, a młodsza – jak mąż. Natomiast fizycznie moja starsza córka jest bardzo podobna do mojego męża, a z kolei młodsza – to moja kopia. Obydwie są niezwykle kreatywne, mają zdolności plastyczne, czują sztukę, modę, kolory.
Gdy pytałam Pani znajomych o Pani zainteresowania, okazało się, że jest Pani znana ze swojego zamiłowania do zdrowego jedzenia i ekologicznego stylu życiu. Podobno trudno umówić się z Panią na ciastko, bo trzeba znaleźć miejsce, gdzie podają zdrowe, bez glutenu. Pojawiły się też takie hasła jak homeopatia, holistyka, naturalne metody leczenia… Słyszałam, że nawet obłożnie chorych stawia Pani na nogi własnymi metodami.
Zdrowy styl życia to mój konik od wielu lat. Kiedyś miałam problemy zdrowotne, chodziłam od lekarza do lekarza i było tylko gorzej. Wtedy zaczęłam szukać alternatywy. Próbowałam zrozumieć, co takiego dzieje się z moim organizmem, że czuję się źle. Zaczęłam czytać wiele publikacji powstających w Anglii czy Stanach Zjednoczonych na temat medycyny funkcjonalnej, czy jak kto woli holistycznej. Tam znalazłam wyjaśnienie, dlaczego zapadamy na pewne choroby. To wpłynęło na zmianę mojego stylu życia. Krok po kroku. Ja cały czas poszukuję, coś nowego wynajduję, chodzę na różne kursy, warsztaty kulinarne. Na te ostatnie – ze starszą córką, bo to nasze wspólne hobby.
Podobno w firmie też ma Pani kolejkę pacjentów, którzy mówią: „pomóż, bo dzieje się to i to…”. Byłby niezły biznes z tych porad.
Niektórzy żartują nawet, że powinnam mieć kozetkę w gabinecie. A poważnie: jeśli mogę pomóc, podpowiedzieć jakieś naturalne metody leczenia, zawsze chętnie to robię. Mam nawet przygotowaną taką listę zaleceń na różne dolegliwości, więc jak ktoś z rodziny czy znajomi dzwonią, jestem przygotowana.
Zawsze jednak zalecam, by patrzeć, co się je, bo ma to ogromny wpływ na to, jak się czujemy. Zmiana diety przynosi często bardzo odczuwalną poprawę samopoczucia. Oczywiście nie z dnia na dzień. To kwestia miesięcy, a nie dni. U nas w domu nie ma jedzenia przetworzonego, wszystko robimy od podstaw. Bez tablicy Mendelejewa w składzie.
Ma Pani czas na gotowanie?
Kiedyś nie cierpiałam gotować, męczyło mnie to. Mąż nawet mówił, że jestem świetna …w podgrzewaniu gotowych dań! Ale to już przeszłość.
Podobno robi Pani wyborne ciasto bananowe, ale świąteczne potrawy przygotowuje jednak starsza córka.
Tak, to ciasto to moja specjalność, podobnie jak piernik z buraków. Żartujemy w domu, że ja specjalizuję się w dostarczaniu produktów, nawet tych najbardziej wyszukanych, do przygotowania świątecznych kolacji przez córkę. Ona jest genialna w kuchni, kreatywna, uwielbia gotować – to jest jej show. Ja przygotowuję oprawę.
Pani kolejna pasja…
To zdecydowanie łyżwy! Od dzieciństwa fascynowało mnie łyżwiarstwo figurowe. Jeżdżę od czwartego roku życia do dziś, kiedy tylko mam okazję. W Londynie mam dwie pary łyżew, w Warszawie także dwie, na zmianę. Szkoda, że w Warszawie jest mało miejsc dla łyżwiarzy. Ja zwykle wybieram Torwar. Próbowałam moim dziewczynom zaszczepić ten sport, ale nie pokochały go tak jak ja.
Nie ma się czemu dziwić, że nie wykazują entuzjazmu, skoro – jak przyznała Pani starsza córka – po prostu jest Pani w tym lepsza od nich. Podobno tak Pani kręci piruety, że aż się w głowie kręci od patrzenia.
No, dobrze, jeżdżę najlepiej w rodzinie, bo ćwiczę od lat. Ja to po prostu uwielbiam! A szczególnie moment, gdy jest prawie pusta tafla. Przestrzeń, szybkość, wiatr w uszach, niesamowite poczucie wolności i energii! Na nartach tego nie czuję, za to na łyżwach odrywam się od rzeczywistości.
Inna Pani pasja to… robienie na drutach, ale niezwykłych form, np. designerskich kolorowych swetrów. Słyszałam, że są malowane jak obrazy.
Tak, uwielbiam robić na drutach. Zaczęłam, gdy miałam chyba dziewięć lat. Nauczyła mnie tego mama, która ma niezwykłe zdolności manualne, a jest architektem, podobnie jak tata. Mama pokazała mi bardzo wiele, a później byłam samoukiem. Mieszkając w Londynie, także w tej dziedzinie, nauczyłam się mnóstwo. Dostęp do informacji, materiałów, do designu był tam niesamowity w porównaniu z tym, co było w Polsce w czasach PRL-u.
Uwielbiam bawić się dobieraniem kolorów, kształtów – to odskocznia od codziennych wyzwań i stresów. Robienie na drutach wprowadza mnie w zupełnie inny świat. Gdy przyjeżdża starsza córka, możemy usiąść przy herbacie i – robiąc na drutach – gadać godzinami.
Mamy też inny rytuał: zawsze pierwszego stycznia siadamy z córkami i robimy mapy marzeń na nowy rok, wycinając ze stosu kolorowych papierów obrazki. To bardzo twórcze.
Czy to po cioci rzeźbiarce odziedziczyła Pani talenty, artystyczną duszę?
Moja mama świetnie rysuje, niezwykle funkcjonalnie projektuje wnętrza, ale jeśli chodzi o sztukę, to chyba tą wrażliwość mam to po rodzinie taty. Jego siostra – Anna Dębska – była wziętą rzeźbiarką, animalistką. Rzeźbiła w brązie. Patrząc jak tworzy, jak robi odlewy, zrozumiałam, jak ciężką pracę wykonuje. To było inspirujące.
Od lat jednak pasją numer jeden są dla Pani nieruchomości. Podobno, gdy potrzeba, wycen broni Pani jak lwica – tak opowiadał Pani przyjaciel, rzeczoznawca majątkowy. Ale gdyby nie nieruchomości, to czym by się Pani zajmowała? Z czego mogłaby Pani żyć?
Najpierw chciałam być lekarzem. Dzięki temu miałam chemię w małym palcu. Na szczęście zmieniłam zdanie. Potem chciałam być architektem, urządzać wnętrza, a ostatecznie – dzięki wyjazdowi do Londynu – poszłam w kierunku gospodarki przestrzennej.
Proszę powiedzieć, jak to się stało, że po maturze zostawiła Pani wszystko i pojechała w nieznane. Gdy rozmawiałam z Pani córką, podkreślała ten wątek, mówiąc: „podziwiam mamę za odwagę, zazdroszczę jej determinacji”.
To były czasy PRL-u. Nie miałam żadnych wątpliwości, że robię dobrze. Dostałam szansę nauki w Londynie, to skorzystałam. Zastał mnie tam stan wojenny, więc zostałam.
Plan miałam jasny: szlif angielskiego, przygotowanie do egzaminów i pójście na studia. Było łatwiej, gdy udało mi się dostać stypendium. Natomiast cztery lata na studiach otworzyły mi oczy na świat, pozwoliły myśleć inaczej. Nauka na Wyspach była dyskusją, poszukiwaniem rozwiązań, a nie wkuwaniem po to, żeby za chwilę zapomnieć.
Pracowała Pani w czasie studiów w Londynie?
Tak, w soboty. Przez cztery lata studiów, w jednym z domów towarowych: Peter Jones, sieci – John Lewis Partnership (JLP).
Uśmiecha się Pani na samo wspomnienie…
Bo to były bardzo fajne czasy. Tyle się wtedy nauczyłam, na przykład o organizacji pracy. Tzw. floor manager nie dopuszczał do tego, aby ustawiała się kolejka do kasy. Obserwował i zarządzał personelem. W JLP nauczyłam się też, co to przerwa w pracy, jak firma organizuje wypoczynek. Mieliśmy przerwy co dwie godziny i wtedy szło się do tzw. cichego pokoju z leżankami, gdzie można było się wyłączyć. To były lata 80. XX wieku. W Polsce ciągle jest to nowinka, i na razie chyba tylko w biurowcach.
Jak trafiła Pani do nieruchomości?
Gdy skończyłam studia, trafiłam do firmy, która zajmowała się doradztwem na rynku nieruchomości – Montagu Evans w Londynie. Moim zadaniem było przygotowanie nieruchomości do deweloperki – od samego początku do samego końca. Pracowałam przy wielu dużych projektach, które jeszcze dziś się realizują – np. przy Kings Cross w Londynie, które jest olbrzymim przedsięwzięciem i które tak bardzo odmieniło okolicę. Gdy ten projekt powstawał, do tej części Londynu człowiek bał się iść po zmroku. Dziś to wielki sukces.
I mimo tylu wyzwań na Wyspach, wróciła Pani do Warszawy.
Ależ ja w ogóle nie zamierzałam wracać. Nie planowałam tego. Ale w nowych już czasach, w 1991 roku, dostałam tzw. ofertę nie do odrzucenia od Price Waterhouse. Przyjechałam do Warszawy i podpisałam dwuletni kontrakt.
Żeby zostać w Warszawie na ponad 20 lat?
Nawet nie wiem, kiedy minęły. Sama się tego nie spodziewałam.
Pani kolega z Price Waterhouse tak wspomina pierwsze spotkanie z Panią: „przyjechała do nas młoda, ładna dziewczyna, zjedliśmy dobry lunch, miała tyle do powiedzenia, wprowadzała zupełnie inne standardy pracy, jakich tu nie znaliśmy”.
To były niezwykle ciekawe czasy na rynku nieruchomości w Europie Środkowo-Wschodniej. Ja przyjechałam z rynku, który był bardzo dojrzały, uregulowany, a tu wszystko szło na żywioł. Tworzyliśmy ten rynek od podstaw!
Byłam wtedy od wszystkiego, ciągle w ruchu, na walizkach, a to w Pradze, za chwilę w Moskwie, w Petersburgu, w Rydze. Byłam zafascynowana eksplozją pomysłów i możliwościami rynkowymi. Tworzenie standardów wyceny nieruchomości od podstaw, wprowadzanie zasad i pojęć komercyjnego rynku nieruchomości w Polsce, to były wyzwania, które realizowałam w ramach grupy eksperckiej. To była nobilitacja, że mogłam wtedy w tym uczestniczyć. To już niepowtarzalne. Tego nie dałby mi Londyn. To tu była przygoda.
Ale po kilku latach postanowiła Pani odejść z korporacji i stworzyć nową firmę.
Tak się złożyło, że nadarzyła się okazja przy fuzji Price Waterhouse z Coopers&Lybrand i wykorzystaliśmy ją z moimi wspólnikiem. W zespole – wówczas Price Waterhouse Nieruchomości – mieliśmy 22 ekspertów. Wiedzieliśmy, co chcemy robić, ale potrzebny nam był partner wspierający.
Po rozmowach z potencjalnymi partnerami w Londynie, zdecydowaliśmy się na współpracę z firmą Knight Frank, której sprzedaliśmy część udziałów i od 1998 roku występujemy pod tym brandem. Właśnie mija dokładnie 20 lat od powstania firmy w Polsce.
Przez te lata, wspólnymi siłami, dokonaliśmy niesamowitego rozwoju. Od początku postawiliśmy na obecność nie tylko w Warszawie, ale i w kluczowych miastach regionalnych. Obecnie nasz zespół jest niemal ośmiokrotnie większy, niż gdy zaczynaliśmy. Wykształciliśmy w tym czasie wielu liderów rynku nieruchomości. W naszych szeregach pracowały osoby, które zdobywały u nas swoje umiejętności od podstaw, a dzisiaj piastują odpowiedzialne stanowiska na lokalnym lub międzynarodowych rynkach. To cieszy.
Gdzie mieściło się pierwsze biuro Knight Frank w Warszawie?
Pierwszą siedzibę mieliśmy przy ulicy Jasnej. Czynsz płaciliśmy wtedy ogromny – 40 dolarów za metr miesięcznie. Aż nas skręcało, że aż tyle! Ale taki był rynek.
Trudno było się przebić? Wtedy na polskim rynku były już pierwsze międzynarodowe agencje, konkurencja rosła w siłę.
Najtrudniejsze były dwa pierwsze lata. To była ciężka praca u podstaw. Szukaliśmy niszy dla swojego biznesu. Banki w Polsce w ogóle nie znały marki Knight Frank, a nie interesowała ich długa historia firmy na Wyspach. Nie było łatwo.
Poza tym nie byliśmy wtedy w Unii Europejskiej, nie było takich możliwości, takich inwestorów jak dziś. Na szczęście pomagała nam znajomość polskich realiów, bo przecież od 1991 roku pracowaliśmy razem ze wspólnikiem i częścią osób, która przeszła z Price Waterhouse do naszej nowej firmy.
Przełomowy moment?
Przyszedł w trzecim roku działania firmy. Weszliśmy na rynek międzynarodowych graczy, zdobywaliśmy uznanie wśród klientów jako rzetelny i profesjonalny zespół. Klienci nas sobie polecali. Wspomnę też, że nasz zespół od początku był zdominowany przez kobiety, co wywołało duże zdumienie klientów na początku naszej działalności w branży, tradycyjnie przypisywanej mężczyznom.
Gdy pojawiła się córka, przyszły nowe wyzwania. Wspomina, że była częstym gościem w biurze Knight Frank.
O tak, szczególnie w recepcji. Uwielbiała to miejsce i fotel na kółkach. Do dziś niektórzy pracownicy wspominają, jak trzylatka puszczała bańki mydlane w recepcji, żeby było przyjemniej. Mogli mieć jej dość.
Latami spędzała Pani po kilkanaście godzin w biurze. Nie popadła Pani w pracoholizm?
Tak, spędzałam za dużo czasu pracując – był taki czas w moim życiu. Odbiło się to negatywnie na moim zdrowiu. To było 10 lat temu. Wtedy przywołałam się do porządku, zmieniłam podejście do pracy. Mam to już za sobą. I to jest sukces.
Najważniejsza jest praca nad samym sobą. Są osoby, które w ogóle się nie zatrzymują i wtedy mają prawdziwy problem, bo zwykle dochodzą do ściany.
Córka opowiadała, że mimo iż bardzo dużo czasu spędzała Pani w biurze, to zawsze Pani przychodziła na szkole uroczystości czy występy.
Zawsze o to dbałam. Nie chciałam, żeby dzieci pamiętały mnie z fotografii. Dlatego w piątki to ja odbierałam dziewczyny ze szkoły. W inne dni – niania. Nie musiałam, ale chciałam to robić. I wiem, że dla nich było to ważne. Jasełka, przedstawienia, balet – nie odpuszczałam.
Podobno jest Pani bardzo wymagająca: nakreśla plan, wspiera, ale też egzekwuje. I w domu, i w pracy.
Nie jestem totalną perfekcjonistką, ale jak już coś robię, to do końca. Tego samego wymagam od innych. Pewnie, że czasem mogę przymknąć na coś oko, ale uważam, że zadanie – w domu czy w biznesie – trzeba wykonać jak najlepiej. A jak się nie uda, należy sprawdzić, dlaczego.
Jeśli była skucha, muszę wiedzieć z jakiego powodu. Nie okazuję wtedy nerwów czy zniecierpliwienia, bo wiem, że to stresuje drugą stronę. Zachowuję zimną krew i pytam, o co chodzi. Wyciągnięcie tego z ludzi jest bardzo ważne. Nie tylko w biznesie. W ogóle namówienie ludzi refleksji, do podzielenia się przemyśleniami i pomysłami, ośmielenie ich do działania – jest bardzo cenne. Robimy to razem w firmie raz w miesiącu. Przygotowując wspólnie śniadania w Knight Frank po prostu rozmawiamy. Inaczej niż na co dzień przy biurkach.
Czym kieruje się Pani w pracy?
W zakresie etyki zawodowej kieruję się standardami RICS: dla rzeczoznawców jest to Red Book, dla zarządców – Property Management Guidance, dla pośredników nieruchomości REABS – Real Estate Agency and Brokerage Standards.
REABS to zbiór najlepszych praktyk RICS dla usług pośrednictwa na rynku nieruchomości, które zostały opublikowane przez RICS jako poradnik dla pośredników i brokerów.
Sądzę, że najważniejsza jest transparentność przy reprezentacji stron, tak aby każdy z uczestników transakcji miał pełną świadomość, w jaki sposób i przez kogo jest reprezentowany. Knight Frank przyjął powyższe standardy jako obowiązujące w naszych szeregach.
Pani przyjaciółka – na pewno domyśla się Pani która – twierdzi, że mogłaby tylko za panią torebkę nosić, bo jest Pani „tak dobrze zorganizowana i profesjonalna”. Kolega z branży mówi o Pani żelaznej konsekwencji, ale też o cierpliwości i że nie wyrzuca Pani za drzwi, choć czasem należałoby… Ale jakieś wady ma Pani na pewno. Czego Pani u siebie nie lubi?
Dążenie do perfekcjonizmu nie jest najlepszą cechą, może być męczące. I dla mnie, i dla innych. Czasami się złoszczę, ale raczej w domu, a nie w biurze. I wtedy to już widać, a raczej słychać.
Na nerwy, na stres – co Pani pomaga?
Muzyka, którą lubię. Wtedy włączam ją głośno. Czasem jednak wolę medytację, a czasem po prostu idę poskakać na trampolinie, którą mam w ogrodzie.
Nie przeszło Pani przez myśl, aby wyjechać z kraju, zmienić branżę?
Pomysłów na życie mam nadal wiele, bardzo różne rzeczy planuję. Dla mnie nie ma barier, ja nie boję się świata. Tego nauczył mnie wyjazd z Polski. Tego też nauczyłam swoje córki, które władają trzema językami.
Największy zawodowy sukces?
Wprowadzenie na polski rynek i rozwinięcie komercyjnej usługi property and asset management w Knight Frank. Najbardziej spektakularnym projektem, którym się zajmowałam, była jedna z najtrudniejszych nieruchomości wielofunkcyjnych, którą udało się doprowadzić do poziomu optymalnie funkcjonującego aktywa w rozsądnym czasie.
A jaki ma Pani plan na ten rok? Zrobi Pani sobie nagrodę za ostatnie 20 lat pracy?
Może pojadę do Australii. I to na kilka tygodni.
Trzymam kciuki za wyjazd i dziękuję za rozmowę.
(luty 2018 r.)
(zdjęcia: archiwum rodzinne, Knight Frank)
CV:
Monika Anna Dębska-Pastakia – od ponad 30 lat związana z nieruchomościami komercyjnymi. Partner oraz prezes firmy Knight Frank od 1998 roku. Branżę nieruchomości zna od podszewki: jest dyplomowanym rzeczoznawcą majątkowym, licencjonowanym brokerem, członkiem nadzwyczajnym Royal Institution of Chartered Survyeors (RICS) od 1991 roku oraz członkiem Royal Town Planning Institute (RTPI) od 1989 roku w Wielkiej Brytanii, a także akredytowanym mediatorem RICS dla nieruchomości komercyjnych. Karierę rozpoczęła w 1987 roku w firmie Montagu Evans w Londynie jako konsultant do spraw projektów deweloperskich. W 1991 roku dołączyła do firmy Price Waterhouse. Cztery lata później została dyrektorem w firmie Price Waterhouse Nieruchomości.
W Knight Frank odpowiada za zarządzanie aktywami strategicznych klientów, portfelami nieruchomości komercyjnych oraz wyceny nieruchomości.
Jest absolwentką Town Planning na South Bank University w Londynie oraz Estate Management w College of Estate Management Reading University w Wielkiej Brytanii. W życiu zawodowym nie ogranicza się do firmy. Popularyzuje światowe standardy pod banderą Royal Institution of Chartered Survyeors (RICS), ostatnio ideę mediacji.